Mogę wiedzieć dużo na temat jakiejś książki. Mogę przeczytać ją i wszystkie komentarze i recenzje, pójść na spotkania autorskie i wieczory integracyjne dla czytelników. I może nic z tego wynikać.
Istnieją pewne grzechy, których nie zwykliśmy nazywać grzechem. Których zwykliśmy w ogóle nie nazywać, bo tak bardzo do nich przywykliśmy. Szczególnie, kiedy wychodzą od nas, albo od tych, których lubimy - przeciw tym, za którymi nie przepadamy.
Kiedy byłam w szkole średniej, angażowałam się w grupę taneczną. Przed każdym występem odbywało się obowiązkowe ważenie. Jeśli tancerka nie przekroczyła określonego limitu wagi, mogła wystąpić. Jeśli przekroczyła, musiała oglądać scenę z widowni. Ta polityka wpędziła w fatalne nawyki te z nas, które były dość blisko granicy.
Im mocniej skupiam się na przełamywaniu złych nawyków, tym lepiej sobie uświadamiam, że mój umysł jest naprawdę podstępny. Rzadko kiedy postanawiam po prostu: „Dobra, poddaję się, zamierzam łamać zasady”.
Jest dopiero 11.30, a ja już złamałam swoje dietetyczne zasady. Nie stało się tak dlatego, że byłam jakoś strasznie głodna. Stało się to dlatego, że po prostu nie starałam się przestrzegać przyjętych zasad.