Pastor Marek wspomniał dziś w kazaniu o swojej randce z żoną: – Nie przeprowadziliśmy żadnej ważnej narady, nie mówiliśmy o przyszłości naszych dzieci, nie rozwiązaliśmy żadnych problemów, które nas dręczą, po prostu…
Pastor Marek wspomniał dziś w kazaniu o swojej randce z żoną: – Nie przeprowadziliśmy żadnej ważnej narady, nie mówiliśmy o przyszłości naszych dzieci, nie rozwiązaliśmy żadnych problemów, które nas dręczą, po prostu… posiedzieliśmy sobie, potrzymaliśmy się za ręce, popatrzeliśmy sobie w oczy, popstrykaliśmy sobie zdjęcia telefonem nawzajem i zrobiło się… kosmicznie po prostu. Sam wracałem z tej randki i myślałem: to jest ciekawe, to jest dziwne…
A ja, słuchając tego, uśmiechnąłem się pod nosem, bo przypomniałem sobie moją, moją własną, ostatnią sobotę, która zapowiadała się... nędznie. Okazało się bowiem, że muszę uzupełnić w pracy jakąś dokumentację, zmusiła mnie do tego kontrola, w poniedziałek wszystkiego zrobić nie zdążę, klops! Ależ to szabat, tu się nie pracuje! To może niedziela? A. poradziła mi jednak, żebym niedzielę zostawił w spokoju, bo nie będzie mi się chciało, że skoro już jadę do jednej pracy, żeby nagrać audycję o 9:30, to żebym z rozpędu pojechał i do drugiej pracy, do instytutu. Mądra rada. Ale na tym nie koniec dobroci najlepszej żony. A. jeszcze zgodziła się na moją propozycję i przyjechała do instytutu, żeby towarzyszyć mi przez ten czas. Śmieszne to było uczucie. Pracować w instytucie: raz, że niemal pustym, dwa, że z żoną. Zachodzę przed automatyczne drzwi, które zwykle otwierają się przede mną, jakby pociągnięte przez usłużnego lokaja, a teraz… ani drgną. Szukam portiera. Odśnieża. Wołam, czy ktoś tu dzisiaj pracuje. Przecież wiem, że tak, nieraz mój szef przyjeżdża w weekendy. Portier odkrzykuje: „pewnie!”, odkłada łopatę i zmierza do tylnego wyjścia, żeby otworzyć mi frontowe.
W pracy minęły trzy, cztery miłe (sic! - dzięki A.) godziny, potem restauracja, lux ciastka… A. była jakaś taka szczęśliwa (ja zresztą też), że nawet nie zmartwiliśmy się zanadto, że zabrakło dla nas miejsca na sali kinowej i nie mogliśmy pójść na film, któryśmy sobie upatrzyli. A tak przy okazji, polecam ‘Fonte’ na Skierniewickiej 14. Jak podpowiada warszawiakom nazwa ulicy, restauracja otoczona jest trochę przez stare i smutne, szare bloki-kamienice robotnicze, trochę przez nowoczesne biurowce, a sama ma charakter loftu ze swobodnym wystrojem amerykańsko-francuskiej, może trochę włoskiej knajpy. Ja mówię: tak! Zwłaszcza, że jedzenie w słusznych porcjach i pyszne.
Siedzieliśmy tam sami, bo ruch robi się pewnie tylko w dni powszednie, a potem wracaliśmy do domu cali uśmiechnięci. Czy naprawdę tak niewiele potrzeba? Nie jestem nauczony i nie przywiązuję wagi do wspólnego, dobrego jedzenia, a to… działa! (A. akurat to wie.) Zawsze pogardliwie zżymałem się, że jak to! - mam kupować wartościowe rzeczy, jak szczęście z żoną, za bezwartościowe pieniądze? A to… działa, w pewnym sensie, pod pewnymi warunkami.
Zauważyliśmy z A. coś, co może wydać się banalne, ale też strasznie ważne; że bardzo potrzebujemy czasu, który poświęcalibyśmy tylko sobie. Takiego, jaki mieliśmy w narzeczeństwie. Wtedy narzekaliśmy, że mało godzin możemy być razem, ale! Kiedy już byliśmy razem, to była tylko ona i ja. Ja i ona, ona i… ach! Tak. A teraz możemy dzielić domowe biurko i łóżko. To pierwsze jest fajne, a drugie – fantastyczne! Ale gdzie te wpatrywania się, gdzie długie rozmowy tylko o nas i tym, co nas otacza (tj. również o Bogu). Gdzie? Zadbamy o to.
Mnie, jako idealistę, smuci każde odstępstwo od pięknej, żarliwej, autentycznej, szczerej, mocnej, osadzonej w Bogu miłości. Nie zgadzam się.
To, że małżeństwo potrzebuje randki, jest oczywiste. - To nie musi być wyjście do restauracji, to może być wspólne szukanie zgubionej owcy w lesie – jak mówił G. z Olesina :-) Ale nie zaszkodzi wydać trochę pieniędzy, nie zaszkodzi, jeśli tylko są. Taka „randkowa zasada” – to jedna z wielu, których warto się trzymać i nauczyć, zanim jest trudniej, mam na myśli: zanim urodzi się dziecko.
Ta zasada jest też jedną z dziesięciu (?), o której czytałem w świetnej, prostej i krótkiej książce „O rodzinie w 60 minut” Roba Parsonsa – autora, który nie narzuca się ze swoją mądrością, ale proponuje, jak można pięknie tworzyć życie rodzinne. Nie łudzi czytelnika, że to tylko dziesięć kroków. Ale raczej dziesięć nawyków. Od ciebie zależy, czy podejmiesz wysiłek i nauczysz się…