Strażnicy moralności?

Strażnicy moralności?

Bartosz Sokół 18 października 2013

Jestem przekonany, że świadome chrześcijaństwo wymaga zaangażowania w palące problemy społeczne i kulturowe. Jednak moment, w którym pomyślimy, że właśnie tutaj bije serce misyjnego chrześcijaństwa na zawsze zepchnie nas na boczny tor boskiej historii.

 


Jestem przekonany, że świadome chrześcijaństwo wymaga zaangażowania w palące problemy społeczne i kulturowe. Powinniśmy być wszędzie tam, gdzie ścierają się idee, a ludzie dyskutują na temat aborcji, homoseksualizmu czy feminizmu. Powinniśmy walczyć z biedą i ustrojową niesprawiedliwością. Jednak moment, w którym pomyślimy, że właśnie tutaj bije serce misyjnego chrześcijaństwa na zawsze zepchnie nas na boczny tor boskiej historii.

Istnieje nieustanna pokusa, by zredukować działalność Kościoła do wystawiania duchowych mandatów za przedmałżeński seks, pijaństwo lub aborcję. Bez problemu odnajdujemy się w roli policjantów, traktując Biblię jako boski podręcznik moralności. Powołujemy ekspertów od dzielenia wszystkiego na dobre i złe, a wszechobecne komisje praworządności uczą jak grzeszyć, żeby nie nagrzeszyć. Uważamy się za stróżów moralności, obrońców wszystkiego, co stare i dobre, ostatnią tamę na drodze szalonych pomysłów współczesności. Rozmawiamy o tym, czy dobrze jest chodzić do kina, palimy ulotki agencji towarzyskich, wylewamy do kanałów alkohol i podnosimy wysoko transparenty na demonstracjach pro-life. Zapraszamy świat do przedpokoju chrześcijaństwa, po czym każemy mu rozsiąść się wygodnie na zimnych kafelkach, wśród pustych ścian ponurej moralności. Jestem pewien, że w każdym mieszkaniu jest miejsce na przedpokój, jednak tylko po to, by móc zaprosić ludzi do środka. Czasami świat nie słucha nas wyłącznie dlatego, że przestaliśmy mieć cokolwiek do powiedzenia. Źle się dzieje, jeśli wśród tysięcy słów zawierusza się gdzieś Słowo. Źle się dzieje, jeśli zasadniczą treścią naszej publicystki, kaznodziejstwa i rozmów staje się zwalczanie tej lub innej ideologii, a słuchanie kłamstw wywołuje więcej pasji niż słuchanie prawdy. Nikt nie kupuje z własnej woli zacinającej się płyty, dlaczego mielibyśmy myśleć, że nasze nieustanne narzekania na postępującą demoralizację ludzkości kogokolwiek zatrzymają? Tak łatwo, przeraźliwie łatwo zapomnieć, że powołano nas jako świadków wielkości i chwały Chrystusa. Paradoksalnie, chrześcijańska dojrzałość przejawia się w dziecinnym zachwycie nad Dobrą Nowiną. Ktokolwiek dostrzegł w Chrystusie Boże Słowo, powinien zaakceptować fakt, że reszta jest przypisem. Powołano nas do życia w wyłącznym kontekście Chrystusa, jako nadrzędnej i wszechzawierającej myśli. Studiując Dzieje Apostolskie dostrzegam, że wczesny Kościół był po prostu megafonem, dzięki któremu wypowiedziane w Izraelu Boże Słowo stało się słyszalne na krańcach ówczesnego świata. Od Piotra w dniu Zielonych Świąt aż po Pawła na areopagu - trudno nie odnieść wrażenia, że wszystko podporządkowali wielkiemu zadaniu wiernego portretowania Chrystusa.

Czasami myślę sobie jak wiele mogłoby się zmienić, gdyby nasze wskazujące palce częściej wznosiły się ku niebu… Gdyby uduchowieni policjanci zamienili służbowe pałki na pędzle i - tak jak apostoł Paweł – zaczęli malować przed ludźmi poruszający obraz Chrystusa. Daleki jestem od tego, aby wyeliminować mówienie o grzechu czy wiecznej karze, ale - z drugiej strony – czy jedynym sposobem na oddalenie od grzechu nie jest przybliżenie się do Chrystusa? Moralizatorstwo nigdy nie zastąpi ewangelizacji, gdyż chrześcijaństwo nie ma na celu czynienia z ludzi lepszej wersji ich samych. Nie chodzi przecież o to, by jutro mniej przypominać siebie, lecz dzisiaj bardziej przypominać Chrystusa. Wszelkie mówienie o grzechu powinno mieć tylko jedno zadanie - popchnąć grzeszników w ramiona Zbawiciela. To prawda, całkiem wygodnie chodzi się w butach starotestamentowych proroków w świecie, w którym narzekanie urosło do rangi cnoty. Jednak nie wolno zapomnieć, że Jan Chrzciciel przyszedł, aby “zaświadczyć o światłości”, a osią jego służby było wskazywanie na Bożego Baranka. Zaoferujmy ludziom Skarb, a ci których powoła Ojciec "uznają wszystko za śmiecie, aby go zyskać".

Co to oznacza? Być może to, że niezgłębiona miłość Chrystusa do Oblubienicy wzbudzi w nas nienawiść do pornografii. Być może to, że szaleńcza ofiarność Chrystusa na krzyżu uczyni z nas hojnych, wrażliwych filantropów. Być może to, że niepowstrzymana pasja Chrystusa dla Ojca, wytworzy w nas oddanych konsumentów Bożej chwały. Nie wiem, gdzie kończy się świętość, wiem jednak, gdzie się zaczyna - w miejscu świadomej miłości do Boga objawionego w Jezusie Chrystusie.

Czy pamiętamy jeszcze kobietę z Pieśni nad Pieśniami, która po prostu zachorowała z miłości? Biegając po ulicach miasta, opowiadała o oblubieńcu, podsumowując opowieść słowami: "Wszystko w nim jest rozkoszne!" Nie chciałbym innego hasła na sztandarze swojej wiary, to jest największe ze wszystkich.

Bartosz Sokół

Autor: Bartosz Sokół

Absolwent prawa na Uniwersytecie Śląskim, student teologii w Wyższej Szkole Teologiczno-Społecznej w Warszawie. Zaangażowany w szereg inicjatyw młodzieżowych oraz ewangelizacyjnych. Redaktor portalu www.myslewiecwierze.pl. Interesuje się historią chrześcijaństwa w kontekstach społecznych i kulturowych, filozofią oraz apologetyką. Od kilku lat zachwycony Chrystusem jako Osobą, Ideą i Odpowiedzią. Aktywny w grupie "Należeć do Jezusa" - nalezecdojezusa.pl


© Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie zamieszczanych treści bez zezwolenia zabronione.