O Festiwalu Nadziei, przebudzeniu i niespełnionych oczekiwaniach
fot. J. Skafiriak

O Festiwalu Nadziei, przebudzeniu i niespełnionych oczekiwaniach

Bogna Kuczyńska 15 czerwca 2014

Muszę się przyznać, że dość długo żyłam w kompletnej nieświadomości, jakiego rodzaju emocje wywołuje odbywający się właśnie Festiwal Nadziei. Tych negatywnych, bo pozytywne wydawały się oczywiste.

 


Można mieć różny stosunek do stadionowych ewangelizacji i ich skuteczności, można zastanawiać się czy taka forma jest odpowiednia dla naszego kraju i czy tej energii i środków nie można by wykorzystać lepiej.  Ale, jak mówi polskie przysłowie „darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby”, ktoś ma pomysł, daje pieniądze, poświęca czas - chwała mu za to. Jeśli ktoś ma lepszy pomysł, jak dotrzeć z ewangelią do ludzi, niech to robi. Nie ma znaczenia, ważne by wszelkimi sposobami ewangelia była głoszona. Ilu ludzi, tyle pomysłów, działajmy.

Co mnie szokuje? Że niektórzy ewangelicznie wierzący chrześcijanie, nie mogą znieść tego, że na stadionie pojawią się katolicy. Oczywiście, nie byłoby problemu, że to katolicy, pod warunkiem, że zostaną zaproszeni przez ewangelicznie wierzących znajomych i ich nawrócenie wiązałoby się z porzuceniem kościoła katolickiego i tłumnym dołączeniem do kościoła… Tylko jakiego? Bo przecież tutaj też mamy wątpliwości, który kościół posiada nieskażoną ludzkim błędem, jedynie prawdziwą ewangelię.

Od lat modlimy się i marzymy o przebudzeniu, o tym by nasz kraj został nawiedzony przez Ducha Świętego, byśmy widzieli ludzi, którzy pokutują i zmieniają swoje życie. Problem w tym, że chcemy wejść w rolę Pana Boga i podyktować Mu, jak ma działać. A co jeśli przebudzenie w naszym kraju będzie miało miejsce w historycznych kościołach? Obrazimy się? Uznamy, że to zwiedzenie? Co jeśli marzenia pastorów o mega-kościołach i nabożeństwach na stadionach wcale się nie ziszczą? A może to jest właśnie Boży sposób, by ewangelia docierała do naszych rodaków? Może mamy stać się jedynie pośrednikami w przyniesieniu ewangelii do naszego kraju, a owoce będzie zbierał kto inny? To moment, by zadać sobie  pytanie o  motywacje, czy zależy mi na tym, aby ludzie nawiązali osobistą więź z Jezusem Chrystusem, czy raczej na tym, aby mieć więcej ludzi w moim kościele?

Kiedy Jezus po zmartwychwstaniu dołączył do uczniów w drodze do Emaus usłyszał zarzuty, że nie spełnił pokładanych w nim nadziei. W oczach swoich bliskich przegrał. „A myśmy się spodziewali…”- powiedzieli.  Czasem zapominamy, że Boże drogi to nie drogi nasze, a Jego myśli nie są naszymi myślami. Możemy minąć się z Jego działaniem, przeciwstawiając się czy upierając przy swoim punkcie widzenia.

Z pewnością myśl o współpracy z kościołem katolickim może być trudna dla osób, których nawrócenie było związane z wyjściem z tego kościoła, prześladowaniami w rodzinie, koniecznością podjęcia bezkompromisowej decyzji. Może rodzić pytanie, czy było warto przejść tak trudna drogę. Może pojawić się chęć, aby inni podejmowali takie same decyzje. Ale nasze decyzje to kwestia naszej wolności, każdy decyduje za siebie i o swoim życiu, i sam ponosi tych decyzji konsekwencje. Musimy znaleźć sami dla siebie odpowiedź, czy było warto. I nie mamy prawa oczekiwać od innych, by kroczyli naszymi śladami. Bo Mistrz jest tylko jeden i to Jego mamy naśladować, na tej drodze, którą nas prowadzi.

Żyjemy w kraju, gdzie pomimo sporej religijności, ludzie żyją z dala od Boga. Jeśli wierzący zamiast żyć w duchowej jedności, będą okazywać sobie niechęć, kłótliwość, prowadzić spory, obrzucać się inwektywami, udowadniać, kto jest bardziej duchowy i posiadł większą prawdę, nigdy nie będziemy świadectwem dla świata. Przekaz Jezusa jest jasny: po miłości wzajemnej można poznać Jego uczniów.  A Paweł w Liście do Galacjan napomina i ostrzega: „Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego. Lecz jeśli jedni drugich kąsacie i pożeracie, baczcie abyście jedni drugich nie strawili”. Żeby się nie okazało, że zajęci prowadzeniem sporów, utracimy to, co najważniejsze – wzajemną miłość i świadectwo.

A tak już całkiem na marginesie i bardzo szczerze: bliżej mi do nawróconych katolików, nawet jeśli  ich teologia odbiega od mojego wyznania wiary, niż do ewangelistów, którzy obiecują odrastanie włosów łysym, nagłą utratę wagi czy panowanie nad światem poprzez słowo wiary. A i tak, na końcu, Pan Bóg sam osądzi zarówno nasze motywacje, jak i nasze czyny.

Bogna Kuczyńska

Autor: Bogna Kuczyńska

Żona pastora Arka, którego od lat wspiera w pracy na rzecz zielonoświątkowej wspólnoty z ul. Siennej w Warszawie. Mama wspaniałej trójki: Moniki, Szymona oraz Piotrka. Pedagog specjalny, psychoterapeuta, dyrektor Chrześcijańskiej Poradni przy Zborze Stołecznym KZ, wykładowca w Wyższej Szkole Teologiczno-Społecznej, zajmuje się nadzorowaniem administracji zborowej, śpiewa i sprawuje opiekę duszpasterską w chórze Sienna Gospel Choir.


© Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie zamieszczanych treści bez zezwolenia zabronione.