Wierzę w cuda, wierzę w Boże nadnaturalne działanie. Wierzę, że modlitwa o chorych przynosi uzdrowienie. Wierzę w dary Ducha Świętego, którymi Bóg obdarowuje swój Kościół, jak chce i kiedy chce. W co nie wierzę, a nawet, czego się obawiam?
Powracającego jak bumerang nauczania, że człowiek wierzący ma dostęp do nadnaturalnej Bożej mocy, którą dzięki specjalnym technikom, modlitwom, sposobowi myślenia czy mówienia jest w stanie zarządzać. Odwieczna pokusa i pragnienie człowieka, by być jak Bóg, ubrana w chrześcijańskie szaty zwodzi kolejne pokolenia wierzących. Jeśli uczciwie zmierzymy się z rzeczywistością, musimy przyjąć fakt, że nie zawsze modlitwa o uzdrowienie czy Bożą interwencję w naszym życiu przynosi oczekiwany skutek. Fakt, że Jezus Chrystus na krzyżu zwyciężył grzech, śmierć i chorobę nie oznacza, że chrześcijanie nie grzeszą, nie chorują i nie umierają. I nie jest to kwestia naszej wiary. Jeśli uznamy, że ludzie, którzy umierają za wiarę w Jezusa Chrystusa, maja tej wiary wystarczająco dużo, to musimy dojść do wniosku, że wiara bezpośrednio nie przekłada się na zmianę okoliczności życia. Może zaś wpływać na to, jak te okoliczności w swoim życiu przyjmujemy.
Skąd w ogóle ten pomysł, że możemy oczekiwać od Boga działania, które będzie zgodne z naszymi pragnieniami?
W drugiej połowie XX wieku w Stanach Zjednoczonych zaczął rozwijać się, równolegle do ruchu charyzmatycznego, ruch niezależnych zielonoświątkowcó, nazywany „ruchem wiary” lub „teologią pozytywnego wyznawania”. Korzenie tego ruchu sięgają do wydarzeń związanych z przebudzeniem zielonoświątkowym i kampanii uzdrowieńczych najpierw na początku wieku (Dowie, Lake), a później kolejnej fali z lat pięćdziesiątych (Branham, Lindsay, Allen).
Ruch wiary kładł nacisk na „pozytywne wyznawanie”, rozumiejąc je dosłownie, jako „urzeczywistnianie tego, co wypowiadamy swoimi ustami, gdyż wiara jest wyznawaniem”. Jako, że większość ludzi wyznawała uzdrowienie fizyczne i finansowy dobrobyt, przyjęła się również nazwa „ewangelia sukcesu”. Pod koniec lat siedemdziesiątych, na bazie przesłania wiary zawiązał się ruch, na którego czele stali: Kenneth Hagin, Kenneth Copeland, Fred Price i Charles Capps w USA. Ruch rozszerzał się także na inne kraje, poprzez służbę Reinharda Bonnke i Raya McCauleya w Afryce Południowej, Davida Yonggi Cho w Korei Południowej, Morrisa Cerullo w Wielkiej Brytanii oraz Ulfa Ekmana w Szwecji. W swoim nauczaniu przedstawiciele tego ruchu rozróżniali pomiędzy „Słowem Logos” (niezmiennym Pismem) a „Słowem Rhema” (językami, proroctwami, itp.). Oferowali uzdrowienie fizyczne, wewnętrzne uwolnienie od demonicznej opresji i materialny dobrobyt w odpowiedzi na „słowo wiary”, czyli głośne wypowiadanie tekstów biblijnych, które Bóg był zobowiązany wypełnić („nazwij i bierz”).
Wiara, według nauczycieli tego ruchu, w pewien sposób odłączona jest od wiary w Boga i stanowi siłę sama w sobie - siłę do tego, aby jak Bóg stwarzać coś, co nie istnieje. Jest to moc, dzięki której zmieniamy nasze okoliczności, sprawiamy, że nasze marzenia stają się rzeczywistością. Używając wiary aktywizujemy powodzenie i sukces, natomiast wpuszczając lęk, wątpliwości czy złe myśli, aktywizujemy Szatana i produkujemy niepowodzenie w naszym życiu.
Warto zaznaczyć, że podobne podejście prezentują różnego rodzaju mówcy motywacyjni i autorzy książek, którzy każą nam wierzyć, że jesteśmy kreatorami swojej rzeczywistości, nie tylko w sferze jej odbioru czy poprzez swoje decyzje, ale również poprzez wiarę w sukces. Jesteśmy w stanie go osiągnąć, bo „przyciągamy ku sobie twórcze moce wszechświata” (Norman V. Peale). Generalnie wszystkie porady dotyczące tego, w jaki sposób osiągnąć to czego pragniemy, są niezwykle zbieżne z praktykami okultystycznymi i powszechne w wierzeniach New Age. Sprowadzają się one do magicznej wiary, że pewne słowa, pewne głośne wypowiedzi, mają bezpośrednią moc zmieniania rzeczywistości. A wszystko to ma służyć jednemu celowi: tym celem jestem JA i mój dobrostan. I oczywiście, jeśli czytamy Biblię, jesteśmy zachęcani do tego, by myśleć o tym, co pozytywne, spodziewać się tego, co dobre, wierzyć w niemożliwe. Nie oznacza to jednak, że nasza wiara ma moc twórczą i zmusza Boga do działania zgodnie z nasza wolą. Bo chrześcijaństwo to gotowość powiedzenia Bogu „Twoja, nie moja wola niech się stanie”.
Kiedy poznajemy losy przywódców i nauczycieli ruchu wiary, wydaje się, że są one do siebie podobne. Zazwyczaj głęboko wierzący człowiek doświadcza nadprzyrodzonego Bożego działania w swojej służbie. Uzdrowienia swojego, bliskich lub osób, o które się modli, wzrostu swojej społeczności, nadnaturalnych objawień, czy przeżyć z Bogiem. Problem pojawia się, gdy człowiek próbuje zuniwersalizować swoje doświadczenie. Tworzy metodę, którą należy się posłużyć, aby osiągnąć to, co było przejawem Bożego, nadprzyrodzonego działania. Nie ma takich metod, bo Bóg jest suwerenny.
Obecnie do tego nurtu możemy zaliczyć kościoły związane z tzw. trzecią falą przebudzenia charyzmatycznego i wydarzeniami takimi jak Toronto Blessing i niezależnymi kościołami jak między innymi znany w Polsce Bethel Church z Redding w Kaliforni. Wydaje się, że każde pokolenie w poszukiwaniu duchowości i głębszych przeżyć z Bogiem styka się z tego rodzaju nauczaniem i otwiera na różnego rodzaju przeżycia nadnaturalne, wierząc, że znaki i cuda są dowodem Bożego działania, a jednocześnie uznając, że skoro dzieje się coś niezwykłego, nie wolno towarzyszącego mu nauczania poddać w wątpliwość i rozważyć, czy nie jest to przypadkiem „inna ewangelia”.
Zastanawia mnie fakt, że osoby, które uważają, że wiedza psychologiczna może zagrażać ich życiu duchowemu i w związku z tym nigdy nie pójdą po pomoc do psychiatry, psychologa czy psychoterapeuty, bez żadnej refleksji oddają się w ręce ludzi, którzy wyszkoleni na weekendowych warsztatach stosują na nich różnorodne techniki uzdrawiania wewnętrznego. Źródeł tych technik możemy szukać w różnych filozofiach czy religiach, ale zapewne nie znajdziemy ich w Biblii. Deklaracja, że robi się to w imię Jezusa absolutnie nie oznacza, że możemy bezrefleksyjnie zaufać i poddać się tego rodzaju terapii. Wszelkie poszukiwanie przekleństwa i grzechów przodków, powrót do stanów prenatalnych, techniki rebirthingu, wchodzenie do wewnętrznych komnat życia, dalekie są od prostej biblijnej metody modlitwy i nakładania rąk. Tego rodzaju otwartość na różne formy uzdrawiania zapewne wiąże się z ciągłym poszukiwaniem „metody na Boga”, gdy modlitwa Kościoła nie przynosi oczekiwanych efektów. Może zamiast wikłać się w tego rodzaju praktyki, które w najlepszym razie emocjonalnie zaszkodzą, a w najgorszym nie pozostaną duchowo obojętne, warto zmierzyć się ze swoimi poglądami na cierpienie w życiu człowieka wierzącego.
Warto pamiętać, że w Biblii istnieje księga Hioba, Jezus umarł na krzyżu, bohaterowie wiary byli kamienowani, przerzynani piłą, więzieni, a historia chrześcijaństwa naznaczona jest krwią męczenników. Obecnie na świecie tysiące chrześcijan umierają za wiarę w Chrystusa, a kolejne tysiące muszą opuszczać swoje domy i uciekać, by ratować swoje życie. Pomimo tego, że Bóg ingeruje w sprawy świata - a pokazuje to wyraźnie historia chrześcijaństwa - nie interweniuje zawsze, gdy Jego dzieciom zagraża niebezpieczeństwo. Pomimo tego, że wiemy, że Boże drogi są inne niż nasze, a każda próba wytłumaczenia Bożego działania, wyjaśnienia, dlaczego jeden cud się zdarzył, a inny nie, jest wchodzeniem w nie swoje kompetencje. Pomimo tego, że także chrześcijanie bankrutują, chorują i umierają, a Jezus bardziej obiecywał konieczność noszenia krzyża niż szansę unoszenie się nad ziemią. Pomimo tego wszystkiego, pojawiają się nauczyciele, którzy proponują, by traktować wiarę w sposób magiczny i pociągają za sobą innych.
Oczywiście Biblia zachęca nas do pozytywnego myślenia (Fil 4,8), błogosławienia, nie przeklinania (Jak 3,5), zmiany myślenia w oparciu o Boże Słowo i Boże obietnice (Rzym 12,2). To właśnie wiara w Boga sprawia, że ludzie wierzący tworzą silniejsze małżeństwa i rodziny, prowadzą zdrowszy tryb życia, mniej chorują, żyją dłużej, są zdrowsi, lepiej radzą sobie ze stresem. Z badań psychologicznych wynika, że to co myślimy i czujemy ma bezpośredni wpływ na zdrowie organizmu, gdyż mózg steruje naturalnymi procesami uzdrawiającymi w naszym ciele. Stosując Boże zasady: przebaczenie, wdzięczność, modlitwę, zaufanie, pozwalamy by Bóg poprzez nasz umysł uruchamiał procesy uzdrowienia. W końcu tzw. choroby psychosomatyczne są efektem naszego sposobu życia i odbierania rzeczywistości.
Żeby nie rozczarować się Bogiem, czy nie zabrnąć w ślepą uliczkę kolejnych mód, objawień, technik i sposobów na dostęp do Bożej mocy, musimy zrozumieć fakt, że chrześcijaństwo nie jest magią. To metanoia – zmiana wnętrza człowieka. Królestwo Boże to nowe zasady życia, oparte na miłości, pokoju, sprawiedliwości, a nie panowanie nad światem i prawami natury.
Chrystus umarł na krzyżu, choć tłumy krzyczały: „zaufał Bogu, niech go teraz wyratuje”. Bóg go nie wyratował, ale uczynił coś lepszego, poprzez śmierć Jezusa przyniósł ratunek światu. Wiara, która zmienia rzeczywistość, to nasze zaufanie Bogu. To ufność, że pomimo okoliczności życia On jest tym, który kontroluje świat. Dużo więcej wiary potrzeba, by zaufać Bogu gdy nie dostajemy tego, o co prosimy, niż wtedy, gdy to dostajemy. Przyjaciele Daniela wrzuceni do pieca ognistego byli w stanie powiedzieć: wierzymy, że Bóg nas wyratuje, ale jeżeli tego nie zrobi, nadal będziemy Mu służyć (Dan 3,17-18).
Wiara, która zmienia rzeczywistość to taka wiara, która tak zmienia nasze wnętrze, że jesteśmy w stanie wykorzystać nieszczęścia, kłopoty, zło, zniewagi, by mógł objawić się w nas charakter i miłość Jezusa. To zadanie na całe życie. Charakter człowieka kształtuje się w warunkach, w jakich przyszło nam żyć, także poprzez ból i cierpienie. Bóg wykorzystuje okoliczności życia, by nas zmieniać i uczyć pokory. Prawdziwa moc, to moc przezwyciężania zła dobrem, nienawiści miłością. Moc nadstawiania drugiego policzka, przejścia z kimś kolejnej mili, oddania płaszcza. To zastąpienie zasad tego świata opartych na egoizmie, wyzysku i niewrażliwości nowym porządkiem, zbudowanym na miłości, wrażliwości, wspólnocie. Nasza wiara będzie miała moc zmieniania rzeczywistości, jeśli nauczymy się stawiać czoła faktom i obracać je na świadectwo Bożej łaski, a czasem żyć wiarą „pomimo”. Zazwyczaj Bóg może się nami posłużyć dopiero wtedy, kiedy poznamy mądrość i współczucie zdobyte w cierpieniu. W innych przypadkach częściej ranimy innych, niż im pomagamy.