Czasami myślę, że jestem jak odwrócona szafa grająca – wrzuć we mnie muzykę, a dostaniesz pieniążek w postaci jakiegoś refleksu, na piśmie. A teraz, cóż, włączyłem sobie składankę niezłego popu.
Trudno mi powiedzieć, jak to się łączy z tematyką moich tekstów (małżeństwo, ojcostwo), ale korci mnie, żeby zapytać: jak zapamiętaliście swoje pierwsze dyskoteki? Ha, odpowiedź na takie pytanie mogłaby być podstawą dla solidnych badań socjologicznych (może ktoś zna takie?). Inna rola jest pisana chłopakom, a inna dziewczynom. Te role też się zmieniają przez lata, bo przecież ludzie bawili się, bawią i będą się bawić zawsze. A skoro o tym mowa, to też inaczej bawiły się pokolenia lat 60., inaczej ci, którzy dorastali w latach 90. lub dwutysięcznych (jak ja), a to, co jest teraz, to już zupełnie inna bajka.
Nie wiem, czy to się liczy, ale przecież muszę wspomnieć te pierwsze zabawy, które pamiętam z podstawówki, jakieś bale przebierańców. Wiktor – kolega z klasy, który z jakichś niejasnych dla mnie do dziś powodów miał imponującą kolekcję smerfnych hitów, backstreet boys i spice girls – już wtedy zrozumiałem, że didżej to jest super koleś. Przynajmniej tak się wszystkim wydaje. To bynajmniej nie skłoniło mnie do zbierania muzyki. Moją pierwszą płytę kupiłem sobie dopiero pod koniec liceum i to wcale nie do tańca. To było „Trudno nie wierzyć w nic” od Raz Dwa Trzy. A wracając do balów z podstawówki, to pamiętam moją wychowawczynię – Panią Danutę, która w jakimś momencie wpadła i zaczęła łączyć w pary. No i taka sytuacja… mój taniec z koleżanką, która przecież kumplem nie jest, a dziewczyną… taką, no wiecie, mo-ją dziew-czy-ną też nie jest, no więc kim dla mnie? Może biedronką? Tak! Tak będzie bezpiecznie – była biedronką. Dziś chyba została stewardessą. Wyrosła i w ogóle…
A na koniec szkoły podstawowej był wielki bal, z którego miałem wrócić do domu około jedenastej, może północy. I wróciłem. Brat mnie odprowadził. Potem się okazało, że bal trwał do rana. Ale i tak przed wyjściem zdążyłem… co zdążyłem? Jak to, co? Zawsze liczyło się jedno: zatańczyć z dziewczyną. Nie raz, najlepiej kilka razy, no i z nie byle jaką dziewczyną, ale taką, jaka się podoba. A po co? Nie wiem. To znaczy teraz już wiem, ale wtedy chyba po prostu chciałem poczuć jakiś dreszczyk emocji, niewinnego podniecenia, jeśli można tak powiedzieć, że ten rodzaj czułości, który tworzył się w tańcu w parze, mógł być tylko moją historią. Moją i jej. Nawet jeśli mieliśmy się zaraz rozstać, podziękować sobie i dalej być dla siebie niewiele znaczącymi koleżanką-kolegą.
Czułość – to może za dużo powiedziane. Ale jeśli zdarzyło się to tylko kilka razy, to warto było chodzić na te wszystkie dyskoteki. Pamiętam, że moja siostra zachęcała mnie: — No weź, Jasiu, idź, co będziesz siedział w domu! Ja ci pomogę się ubrać! – No i jeszcze pozwalałem jej ułożyć sobie włosy. Do gimnazjum szedłem pachnący, w najlepszej, lekko rozchełstanej koszuli i niezłym fryzem. Na bramce stali „kolesie”. Chłopaki z mojej szkoły – z rodzaju tych, co prześcigają się w tym, ile razy kto poda rąsię innemu kolesiowi. Na salę gimnastyczną oprócz uczniów wpuszczany był też lokalny element w wieku licealnym, skory do przemycania małpek i kozaczenia na potęgę - na parkiecie, na oczach ćwir-ćwir-samiczek.
Różne rzeczy tam się działy, ale znów: chodziło zawsze o to samo. Tylko było coraz bardziej podszyte młodzieńczą fascynacją… właściwie czym? Może wcale nie płcią przeciwną, ale samym sobą: jak ja na to reaguję, dokąd biegną moje myśli, na czym się zatrzymują, bo przecież ich nie kontrolowałem. Co się dzieje z moim ciałem, rozgrzanym przez szybkie, głośne kawałki i spowolnionym nagle do tempa stu uderzeń na minutę z repertuaru Perfectu, zbliżonym o muśnięcie piersi do tak samo spowolnionego ciała dziewczyny, która ma pachnące włosy, wilgotną szyję, delikatne biodra, fajny top i niepowtarzalne, niewymyślone, to znaczy prawdziwe oczy. Miałeś kilkanaście sekund, żeby wyczytać z nich wszystko, kiedy prosiłeś o taniec, potem już były obok – jeśli zamknięte, to całe szczęście. Znaczy, że myśli o tobie, o tym, co się teraz dzieje, a nie o czymś innym, tak ci się przynajmniej wydaje i nie potrzebujesz dodatkowych wyjaśnień.
Potem moje skojarzenia biegną w późniejsze czasy – liceum i studia. Ale pytanie było o pierwsze dyskoteki. Zresztą im byłem starszy, tym rzadziej wychodziłem z domu, żeby potańczyć – paradoksalnie, bo przecież „starszy” znaczy „więcej mu wolno”. Może szkoda. A może nie. Starszy znaczy też: więcej pragnie. A więc trzeba ostrożnie, niegłupio. A co do samego tańca, na każdej imprezie, na której dawałem się ponosić muzyce, uczyłem się tego, że taniec, nawet bez pary, to w ogóle wspaniałe przeżycie. Chyba nie ma drugiego takiego środka ekspresji, który pozwalałby tak pełnie wyrazić uczucia i doświadczyć niecodzienności, i to wszystkimi zmysłami, najpierw tymi najbardziej pierwotnymi: czuciem, węchem, potem słuchem, widzeniem… a może i smakiem?
P.S. Wiem już, jak to się łączy z tematem tego bloga! To jasne: jako mąż i tata – ktoś, kto potrzebuje wyrzucić z siebie i uwolnić się od wszystkich „za i przeciw”, „powinienem i muszę” – stanowczo za mało tańczę!