Kiedy spotyka nas coś złego - choroba, strata kogoś bliskiego, jakiś kres marzeń, zawiedzione nadzieje - wtedy szczególnie mocno potrzebujemy bliskości Boga. Błagamy o Jego obecność, o znak, że jest blisko nas, że nie pozwoli, by pochłonęła nas rozpacz. Prosimy, by niósł nas na skrzydłach swojej miłości, tchnął nadzieję.
Jakże często w takich momentach wydaje nam się, że wołamy do pustego nieba. Czujemy, że jesteśmy zupełnie sami, że Bóg nie wiedzieć czemu milczy i patrzy, jak się męczymy. A przecież mógłby, jak w innych momentach naszego życia, ogarnąć nas i przeniknąć swoją obecnością, jak w chwili nawrócenia, jak w chwili chrztu Duchem Świętym.
Dlaczego Bóg wydaje się tak bliski, kiedy jesteśmy szczęśliwi, a tak nieobecny, kiedy go najbardziej potrzebujemy? Chwytamy się jedynie myśli, że przecież On jest dobry i jest miłością, i mamy nadzieję, że ciemna dolina ma gdzieś swój koniec.
Kiedy tak wołam: "Boże! Gdzie jesteś? Przyjdź do mnie" - odzywa się telefon, przychodzi SMS, ktoś pisze „modlę się o ciebie”, ktoś pyta, jak się czuję i co przeżywam, ktoś zachęca, by nie tracić nadziei, ktoś przytula, ktoś zaprasza na masaż, ktoś na kolację, ktoś wręcza mi prezent. I wtedy zaczynam rozumieć, że Bóg jest blisko, że jest w swoim Kościele. Że jesteśmy ciałem Chrystusa i że jeśli ktoś z nas doświadczył jakiejkolwiek pociechy w Chrystusie, powołany jest do tego, by pocieszać innych (II Kor.1;3-4; Fil.2;1-4).
Kiedy sami cierpimy, leczymy się z egoizmu. Zaczynamy dostrzegać nieszczęścia świata i potrafimy się nimi przejąć.