Zwykło się to rozróżniać: racjonalność i wiarę. I mówić: jeśli ktoś rozumuje, to niepotrzebna mu wiara. Nic bardziej mylnego.
Chyba tylko szaleńcy nie wierzą. A reszta? Kończy tam, gdzie wiedzie ich… wiara.
Nawet racjonaliści, tacy do bólu, wierzą zmysłom i naukowcom. To pierwsze jest zawodne, jak dowodzi nauka. A sama nauka bywa zbyt trudna do pojęcia. Potrzebne jest laikom coś, co się nazywa… wiarą – przekonanie o czymś, czego nie widzę, nie mogę sprawdzić: czy jest i jakie jest.
Zwykle dlatego, że należy do przyszłości, jak obietnica. Czasem dlatego, że jest teraz, ale nie namacalne. Normalna rzecz. Każdy z nas stale w coś wierzy. Czemu się tę ludzką skłonność do wiary widzi jako upośledzenie? Czemu ten, który bierze parasol, „bo w telewizji mówili”, jest gorszy od tego, co „miał sen, w którym Bóg mu powiedział…”?
Kiedy żona mi mówi, że odwiedza babcię i żebym po pracy tam właśnie pojechał, to jej wierzę i jadę. I spotykamy się, i razem wracamy do domu. Kiedy ktoś inny mówi mi ewangelię, czemu mam nie uwierzyć? Wiem, kwestia zaufania lub zgorszenia (zachęcającego lub odpychającego świadectwa). Ale sama wiara – to dokładnie to samo.
No a zachęcających świadectw nie brakuje – można zapytać znajomych, internet. Albo poczytać list do Żydów / Hebrajczyków – znane dwa rozdziały 11-12. Tam „przez wiarę” każdy bohater coś ROBI. Jedni doczekają się efektów już za krótkiego życia, inni – typu męczennicy – w życiu po śmierci. Ale łączy ich jedno: działanie. Na podstawie pewnych przesłanek. Pewnych – to jest takich, że w nie nie wątpią. A jeśli nawet, to przez chwilę. I idą dalej.
Przez wiarę Noe, ostrzeżony przez Boga o tym, czego jeszcze nie widziano, kierowany bojaźnią zbudował arkę, aby ocalić swój dom. (Hbr 11,7)
Teraz tylko jedno pytanie: w co i komu wierzę? Jaka wiara, taka meta.