Zajawkę zwykle piszę na końcu, jakby streszczenie. Ale tym razem potrzebuję zbudować odpowiednie napięcie już od pierwszych chwil czytania. Bo mam do powiedzenia coś naprawdę ważnego. Lepiej usiądźcie…
Obiecywałem tydzień temu… - ojej, to już tydzień minął?? Doprawdy… Tak, obiecywałem naprawdę sensacyjny temat. Tak sensacyjny, że nawet musiałem zapytać A., czy mogę o tym napisać, czy już? Mogę powiedzieć wszystkim? Bo rodzina już wie… Pewnie już się domyślacie. Będzie nas czworo! <oklaski>
Czasem zdarzają się w życiu takie rzeczy, które umilają odpowiedź na pytanie „co tam u ciebie” – często kurtuazyjne i kłopotliwe zarazem, bo zmusza do pogrzebania w pamięci i – co gorsza – zastanowienia się, co w niedawnej przeszłości jest w ogóle warte wspomnienia na głos. A może coś o przyszłości – czy rysuje się dość różowo, by ktoś chciał tego słuchać? Cóż, nasza przyszłość rysuje się tym razem bardzo różowo. No, nie w sensie dosłownym, nie mam na myśli tego, że już kupujemy różowe ubranka dla dziewczynki, bo na rozpoznanie płci jest jeszcze za wcześnie. Ale na pewno się urodzi. Już samo pisanie tych słów, myśl o tym ekscytuje mnie. Jest to wielka radość, ale nie taka, jak uśmiech na twarzy dziecka, które dostało upragnionego loda. Jest to ten rodzaj radości, który przechodzi jak dreszcz ze słowami „raz kozie śmierć!” albo „żyje się raz”, w skrócie #YOLO (z ang.)
Pamiętam tę chwilę, kiedy spojrzeliśmy na dwie kreski. To było pierwsze potwierdzenie (drugim była wizyta u pani ginekolog, o tym za chwilę). Potwierdzenie czego? No, przecież: przeczuć A.! Kobieta też ma swoje przeczucia, a jak! Oprócz tego, że opóźnia się miesiączka, dochodzi specyficzny zestaw doznań: przemęczenie, senność, dziwne humory i takież uczucie w brzuchu, choć jeszcze nie mdłości. No więc leżymy w sobotę rano w naszym łóżku, A. właśnie wróciła z łazienki, chowając w dłoni plastikową ramkę – tak długo, jak trzeba czekać na wyraźny werdykt papierka lakmusowego. Fi. zwyczajowo nie śpi od szóstej, a my próbujemy odsuwać bez końca czas wstawania. Mały wdrapuje się na parapet, znów schodzi na łóżko i tak w kółko, a my patrzymy się na test. I świeci na nas słońce, bo sypialnia wychodzi na wschód. I jest radość.
— Ale czekaj, to znaczy te dwie kreseczki… bo ja już nie pamiętam, znaczy… jesteśmy w ciąży?? – Pytam bez krępacji i zakłopotania – jak zawsze, kiedy wiem, że to niestosowne, może nawet odrobinę żenujące, że czegoś nie wiem, zapomniałem, palnąłem gafę.
— No tak! – Prawie wykrzyknęła A., jednak po cichu, żeby An. – teściowa nie usłyszała. Chcieliśmy to jeszcze potrzymać w tajemnicy, nawet przed najbliższymi, pocieszyć się sami we dwoje, pardon, we troje (Fi. też został wtajemniczony), że będziemy mieć drugie dziecko.
— Jasiuniu, i co teraz będzie? – Zapytała A., a ja wiedziałem, że musi zadać to pytanie, bo to jest dla kobiety pytanie zasadnicze. Jak rozumiem, ono się snuje po głowie każdej jednej, w której łonie pocznie się mały człowiek. I to bez względu na to, czy już była w ciąży, czy nie, jest zdrowa, czy chora, żyje sama, czy z mężem, mąż ją kocha, czy bimba, czy ona ma gdzie mieszkać, w co się ubrać (hm… he he), ile ma lat, pieniędzy na koncie, przyjaciół, wiary i starych, zapomnianych szminek w torebce. To wszystko nie ma żadnego znaczenia. Kobieta musi zapytać „i co teraz będzie?”. Wiedząc o tym, w odpowiedzi uśmiechnąłem się od ucha do ucha i zaraz przytuliłem A., mówiąc, że bardzo się cieszę i mówiłem to jeszcze z dziesięć razy w ciągu tamtej godziny. I powtarzam to do dziś, co jakiś czas. Bo, będąc szczerym, muszę przyznać, że to prawda. Cieszę się. Bardzo.
Kobiety śmieją się z facetów, że trzeba im powtarzać z tysiąc razy, co i jak mają zrobić albo na czym „mi – twojej kobiecie” zależy, bo „nie dociera”. A same chcą słyszeć „kocham cię” i temu podobne rzeczy na każdym kroku. Doprawdy, śmieszne są te sprawy. Mogłem oczywiście powiedzieć zgodnie z inną prawdą, że „jak to: co będzie? To, co ma być! Urodzi się, pójdzie do szkoły, potem do pracy, weźmie ślub, spłodzi dzieci, potem odejdzie na emeryturę i w końcu umrze. W międzyczasie, mam nadzieję, pozna Boga i pójdzie do nieba.” Ale to chyba nie było to, co A. chciałaby usłyszeć.
Zanim jednak moja żona zadała to rozpaczliwe pytanie, zanim nawet kupiła test, który ją do tego pytania skłonił, byliśmy pewnego dnia na spacerze z rodziną. Kościół Pokamedulski na Bielanach, mazurki, taniec i festyn, i woń rzeki, mieszająca się z zapachem lasu, przywiana na wiślaną skarpę przez miły, wiosenny wiaterek. W tej uroczej, wesołej scenerii mogliśmy wygrzać się na słońcu, a potem zanurzyć w półmrok bielańskiego grądu. Szedłem leśną alejką trochę dalej, z bratem, więc nie wiem, jak to się stało, ale A. zdradziła się półsłówkiem, że MOŻE jest w ciąży. Ala i O., które to usłyszały (moja siostra i bratowa), już nie dały spokoju A. – jak lisiczki, które zwęszyły trop i nie spoczną, dopóki nie dowiedzą się wszystkiego: — No weź, ale naprawdę? A robiłaś już test? Nie? To ja ci kupię! I co? I co? Nam możesz powiedzieć, nikomu nie powtórzymy, nikomu! – No i dopięły swego, dowiedziały się później jako pierwsze.
A my do tego czasu po cichu cieszyliśmy się dalej i czekaliśmy aż przyjdzie rozsądna pora na wizytę u ginekologa. A. ma taką jedną ulubioną lekarkę, przyjmuje prywatnie, ale czasem do niej jeździ, bo też nie bierze za dużo, a do tego przewyższa wszystkich we wszystkim: strasznie miła, okropnie delikatna, uśmiechnięta, no i sprawia wrażenie doświadczonej i profesjonalnej. Wzbudza zaufanie, bo kiedy mówi, to A. słucha i zgadza się w duchu, że właśnie tak powinna zrobić, że to mądre i to już przeczuwała, zanim tu przyszła. Ulubiona ginekolog jest również pogromczynią mitów, jakich wokół ciąży narosło setki. Niektórzy twierdzą, że jest też nieco staroświecka, a to być może przez sympatię do NPR. Twarz jej się rozjaśnia, kiedy wchodzimy do gabinetu z Fi. – krótko mówiąc, chyba woli koncepcję od antykoncepcji.
Obraz z USG nieco mnie zaskoczył, bo dziecko okazało się już całkiem duże. Ale przyznam, że nie przemyślałem tego: w ciąży z Fi. pierwsze badanie było w drugim tygodniu, tym razem – w piątym. Można więc było zobaczyć więcej niż kropeczkę, nawet bijące serce! Zmierzone od stóp do głowy – osiem milimetrów. No proszę, jaka dziewczyna, jaki chłopak! Ach, ta schizofrenia…
A. już przekonała się do chłopięcego imienia, jakim chciałem obdarzyć nasze pierwsze dziecko: Józef. Dlaczego dostał „Filemon”? To proste: A. chciała „Beniamina”, więc potrzebny był piękny kompromis. Teraz wybraliśmy inne rozwiązanie (dla dziewczynki): jeśli urodzi się między północą, a południem, dostanie imię Łucja (tzn. „narodzona o wschodzie słońca” – typ A.), a jeśli między południem, a północą, to będzie Urszula (typ mój, a co znaczy, to se sprawdźcie). Sam to wymyśliłem. Genialne, prawda?
Czas mknie szybko, jak już napomknąłem. Tygodnie lecą jak rakiety – to ostatnie usłyszałem parę dni temu od koleżanki, która ma urodzić we wrześniu. Wczoraj właśnie kupiłem A. trzy herbaciane róże, ale jakieś takie chude, nie bardzo mi się podobały.
— Ależ Jasiuniu, są piękne! – Zaprotestowała najmilsza.
— Właściwie zorientowałem się niedawno, kochana, że powinienem, a właściwie chciałbym ci dać ogromny bukiet kwiatów zaraz po tamtej sobocie, kiedy robiłaś test. No ale teraz już za późno…
— Oj tam, wystarczą chipsy... – Wzruszyła ramionami A., chowając nos w pąkach. Wiem, że przeszła już przez fazę parówek i weszła w fazę chipsów. Potem jeszcze przyjdzie faza ogórków i czegoś tam jeszcze. Ale wracając… ja o tym czasie to nieprzypadkowo, bo tu wszystkie panie chcą wiedzieć jedno: jaki termin porodu?! Otóż zwyczajny: piąty stycznia. Pozostało (już tylko) 206 dni!