Chcemy mieć więcej za mniejszą cenę, ogarnąć wieczność w kilkadziesiąt minut i skondensować historyczne wyznania wiary do tweetowej objętości kilku rewolucyjnych haseł.
„Przełomowe”, „zmieniające życie”, „rewolucyjne”, „wywracające do góry nogami” - hasła te wyskakują wręcz z nagłówków internetowych kazań i reklam chrześcijańskich bestsellerów. Stopniowo uzależniamy się od jednozdaniowych recept wypisywanych konferencyjnym długopisem, ufając, że to lub tamto nauczanie zdoła przepchnąć nas do brakującego wymiaru „prawdziwego chrześcijaństwa”.
Mam jednak nieodparte wrażenie, że „prawdziwe chrześcijaństwo” nie jest na kliknięcie. Z pewnością nie można otrzymać go w cenie niedrogiego biletu na konferencję z amerykańskim kaznodzieją (obowiązkowo z innego, pozareligijnego i ponadnaturalnego wymiaru). Stoję po stronie tych wszystkich, którzy uznali, że klucz do prawdziwego chrześcijaństwa w niczym nie przypomina instrukcji na opakowaniu zupki instant. Jeśli już, raczej przepis na wyrafinowaną, egzotyczną zupę - należy poświęcić czas na zebranie wielu różnych, czasami trudno dostępnych składników, zestawić je wszystkie w dokładnie wyznaczonych proporcjach i cierpliwie gotować w celu osiągnięcia optymalnej harmonii smaku. To wyzwanie na całe życie, nie na dwudniową konferencję.
Osamotnione fragmenty prawdy bywają kłamstwami
Dlaczego tak bardzo rozkochaliśmy się w „przełomach”? W konferencyjnych trampolinach? W duchowych dopalaczach? W nauczycielach posiadających brakujący klucz do drzwi mocy i w ruchach mających zbawić Polskę? Czy wszystko to nie świadczy paradoksalnie o nieświadomej recepcji modelowych zachowań współczesnej cywilizacji?
Chcemy mieć więcej za mniejszą cenę, ogarnąć wieczność w kilkadziesiąt minut i skondensować historyczne wyznania wiary do tweetowej objętości kilku rewolucyjnych haseł. Być może jesteśmy już tak bardzo niezakorzenieni, oderwani od fundamentalnych prawd i historycznych interpretacji, że jedyną bezpieczną stałą wydaje się być nieustanne poszukiwanie nowych wrażeń?
Zbyt często obiecuje się nam w konferencyjnym menu radykalne chrześcijaństwo, kładąc na stół chrześcijaństwo zredukowane. Zredukowane do jednej wybranej prawdy, do jednego elementu wielkiego mechanizmu historycznego chrześcijaństwa. W subiektywny i nieuprawniony sposób wybiera się jedną - czasami słuszną skądinąd - myśl i przedstawia jako świeże objawienie lub rewolucyjną perspektywę, ignorując przy okazji szereg innych prawd, które zapewniają tej wybranej konieczną i nieodzowną równowagę.
Chesterton słusznie zauważył, że herezje to nic innego jak prawdy, które zwariowały. Innymi słowy, herezja często bywa efektem redukcji chrześcijańskiej doktryny - nieuprawnionego wyodrębnienia dowolnie wybranego elementu Objawienia, za cenę totalnej marginalizacji pozostałych. Można wziąć prawdę o nowej tożsamości w Chrystusie, pozbawić ją kontekstu boskiej suwerenności i wyjąć z ram chronologii zbawienia - co otrzymamy? Prawdę, która zwariowała - nauczanie o “małych bogach”, iluzorycznej ponadnaturalności i zawoalowanej psychomanipulacji. Można wziąć prawdę o koniecznej misyjności Kościoła, pozbawić stabilizującej kotwicy głębokich prawd teologii i stworzyć w konsekwencji produkt chrześcijanopodobny - zorientowany na dobrą zabawę fanklub mega-zioma Jezusa. Można powiedzieć z szerokim uśmiechem oczywistej oczywistości, że w Kościele chodzi o świętość, albo o moc, albo o ewangelizację, albo o uwielbienie, albo o miłość, albo o prawdę - wszystko to będzie jednak nieprawdą. W Kościele chodzi o świętość, moc, ewangelizację, uwielbienie, miłość, prawdę i wiele innych rzeczy jednocześnie. Tak, w różnych korelacjach i na różnych poziomach wzajemnych zależności, chodzi jednak o wspaniałą syntezę i zadziwiającą harmonię różnych idei.
„Nauczyciele jednej prawdy” i „kościoły jednej myśli” zawsze odnajdą się na tłocznej scenie współczesności, dobrze wpisując się w panującą konwencję upraszczających narracji. Możemy wszak tak dalece akcentować miłość między wierzącymi, że po jakimś czasie kościół zamieni się w quasi-hipisowską komunę, a my jako dzieci-kwiaty skandować będziemy aż do utraty tchu: po prostu się kochajmy! Z drugiej strony, możemy tak intensywnie koncentrować się na teoretycznej podbudowie chrześcijańskiej wiary, że zastępy reguł, teologicznych definicji i dystynkcji przysłonią praktyczny jej wymiar, zastępując chrześcijaństwo chrześcijanizmem - kolejną z wielkich ideologii pożerających małych ludzi. Czy konieczność poszukiwania niepopularnego dzisiaj balansu, tak odmiennego od krzykliwych i rzucających się w oczy skrajności, nie powinna stanowić jednej z naczelnych dyscyplin chrześcijańskiej duchowości?
Szuflada podręcznej mocy?
Chrześcijaństwo nie jest szufladą podręcznej mocy, której używa się, gdy trzeba zmienić świat. Jest domem, w którym się mieszka - płacze, raduje, kocha, śpi, uczy, je, umiera. Pełnym pokoi, luster, okien, schowków, przestronnych szaf, portretów przodków i zapomnianych kątów. Często nawołuje się z ambon do rezygnacji z poszerzania wąskiej drogi, jednak czy nie powinniśmy apelować również o rezygnację z prób jej zawężania? Z rozpaczliwego nadużywania słów takich jak “tylko”, “wyłącznie” i “po prostu”? Z redukowania wąskiej drogi do wąskiego przesmyku, przez który niepodobna przecisnąć się człowiekowi chcącemu zachować przy sobie zdrowy rozsądek i odwagę przypisywania chrześcijaństwa do różnych wymiarów rzeczywistości?
Również religia, nie tylko relacja z Jezusem
Oddychamy dziś powietrzem rozpaczliwie niefortunnych uproszczeń, myśląc, że ocalamy w ten sposób radykalność. Czy hasło “chrześcijaństwo to nie religia, lecz relacja z Jezusem” nie zdobyło swojej popularności właśnie z powodu prostej i oczywistej radykalności? Zapewne tak, lecz musimy pamiętać, że radykalność - na przekór lansowanej powszechnie tezie - sama w sobie nie ma żadnej wartości moralnej. Może służyć złu lub dobru, kłamstwu lub prawdzie. Cóż, chodziło nam rzecz jasna o dynamikę i autentyczność, jednak produktem końcowym “relacji bez religii” stał się chaos i przyznanie najwyższej wagi niedefiniowalnemu, rozmytemu i oderwanemu od treści Pisma Świętego(!) uczuciu.
Zdrowe i silne chrześcijaństwo nie może ograniczać się wyłącznie do nieweryfikowalnego obszaru ludzkich odczuć i intuicji ('relacja z Jezusem'), powinno łączyć w sobie obszar doktrynalny (skonkretyzowane wyznanie wiary), kultowy (określone czynności zewnętrzne, np. chrzest) i organizacyjny (aktywna przynależność do jasno zdefiniowanej wspólnoty). Alternatywą dla martwych kości nie jest duch pozbawiony kości, lecz kości ożywione duchem. Alternatywą dla kościelnictwa nie jest relacja pozbawiona religii, lecz religia ożywiona relacją. Głęboko wierzę w piękne, palące od środka uczucie wiary, oddania i “dobrego sumienia”, lecz równie mocno doceniam wszystko to, co chroni uczucia - porządek doktrynalny, kultowy i organizacyjny. Zdecydowanie zbyt często usiłujemy uprawiać chrześcijaństwo “na kocią łapę”, sięgając po wszystkie dostępne przywileje wiary i uciekając jednocześnie od odpowiedzialności. Odpowiedzialności przed światem (w co wierzę?), przed Kościołem (jak wierzę?) i ostatecznie przed samym sobą (dlaczego wierzę?).
Balans, harmonia i pracowitość
Konkludując, myślę, że chrześcijaństwo powinno być najbardziej radykalne właśnie w poszukiwaniu właściwego balansu pomiędzy wielkimi prawdami wiary. Powinniśmy w zdecydowany sposób poszukiwać harmonii pomiędzy prawdą i miłością, łaską i dyscypliną, umysłem i uczuciem, relacją i religią, skutecznością ewangelizacji i tożsamością Ewangelii, inkulturacją Ewangelii i ewangelizacją kultury, cudem życia i życiem cudami, wolnością człowieka i suwerennością Boga. Podobno jedna z łodzi transportujących emigrantów do Włoch przewróciła się tylko dlatego, że wszyscy pasażerowie postanowili zebrać się nagle po jednej stronie burty - czy taka sytuacja nie zagraża również i nam, ogniskującym duchowe życie wyłącznie po jednej stronie burty chrześcijańskiej łodzi?
Po kilku latach prób urzeczywistniania chrześcijaństwa wydaje mi się, że duchowy wzrost jest raczej mozolnym wspinaniem się na ginący w chmurach szczyt ostatecznej prawdy niż podniebnym lotem wynajętym za kilka złotych konferencyjnym helikopterem. Niech radykalne nie oznacza zredukowane. Niech przełomowe nie oznacza halucynogenne. Niech “wywracające do góry nogami” nie będzie hołubionym przez nas standardem dobrego nauczania - ilość konferencji pod takim hasłem pozwala spodziewać się bowiem, że systematyczne “wywracanie do góry nogami” skończy się zupełną “utratą gruntu”. Inflacja hasła “rewolucyjne” postępuje tak dynamicznie, że konferencyjna antysystemowość stanie się wkrótce jedynym systemem, w którym potrafimy żyć, a “przełom” jedyną normalnością, której nie będzie nam dość. Czy naprawdę warto brać udział w tym szalonym i krótkowzrocznym wyścigu?
Ostatecznie przywołać wypada nieśmiertelną prawdę wyrażoną przez autora Przypowieści Salomona: “zamierzenia pracowitego przynoszą zyski, a zbytni pośpiech prowadzi do niedostatku.” Myślę, że powinniśmy poważnie zastanowić się nad koniecznością przeorientowania popularnego modelu duchowości. Z konferencyjnego instant na codzienny constant.