Green-eyed monster, zielonooki potwór – tak potocznie mówi się o zazdrości. Nie wiem, jakie oczy miał Jezus, ale jedno jest pewne: zazdrość była dla Niego uczuciem obcym.
Cały cykl poświęcony jest Jezusowi, który jest wzorem miłości. A miłość, jak pisał Paweł, nie zazdrości (1 Kor. 13:4). Co to znaczy? To ważne, bo przecież skądinąd wiemy (np. z Dekalogu, zob. 2 Moj. 20:5), że Bóg jest Bogiem… zazdrosnym! Chce być pierwszym i jedynym bogiem. W swojej miłości chce mieć wzajemność i wyłączność. Jego zazdrość jest jednak pozbawiona chorobliwego lęku. Domyślam się, że właśnie taką, ludzką zazdrość, zalęknionego i pożądliwego potwora o zielonych oczach, mógł mieć na myśli Paweł. Pasuje mi tutaj słownikowa definicja (PWN): zazdrość to, po pierwsze, „uczucie przykrości spowodowane brakiem czegoś, co bardzo chce się mieć i co inna osoba już ma”, po drugie, „silne uczucie niepokoju, że ukochana osoba mogłaby nas zdradzić”.
Jeśli kogoś kocham, to nie zazdroszczę mu tego, co ma, ale chcę mu dać to, co mogę najlepszego. Poza tym ufam i nie boję się, że zostanę zdradzony. Tak to rozumiem. Ale skąd mam pewność, że Jezus nigdy nie zazdrościł? I że to ma związek z jego miłością? Przejrzałem ewangelie i stwierdziłem, że najtrudniejszy test na zazdrość Jezus zdał bezbłędnie. Test miał trzy części:
Po chrzcie i czterdziestu dniach postu na pustyni „przystąpił kusiciel i rzekł do Niego:
- Jeśli jesteś Synem Bożym, powiedz, żeby te kamienie stały się chlebem. (…)
- Jeśli jesteś Synem Bożym, rzuć się w dół [ze szczytu świątyni], jest przecież napisane: „Aniołom swoim rozkaże o tobie, a na rękach nosić cię będą, byś przypadkiem nie uraził swej nogi o kamień”.
- (…) pokazał Mu wszystkie królestwa świata oraz ich przepych i rzekł do Niego: dam Ci to wszystko, jeśli upadniesz i oddasz mi pokłon. (Mat. 4:3, 6, 8-9, BT)
Boży Syn, dziedzic – dobre sobie. Może inni ludzie wiedzą, co to dostatek. Ja już nie. Chociaż też bym tak mógł: spokojnie robić dalej w drewnie, zarabiać… Co mnie tu pchnęło? Duch? Ha! To ci dopiero arcykapłan – uschnięty na pustkowiu! Dobrze, sprawdzę, czy Bóg jeszcze się do mnie przyznaje. Wprawdzie przy chrzcie już to zrobił, ale teraz? Ja niby mam być królem? Prawdziwi królowie mają swoje królestwa, a ja? Gdzie moje pałace, moi poddani? Nie mam nikogo.
Takie myśli snułbym na miejscu Jezusa, być może. Myśli pełne zazdrości, poczucia opuszczenia, braku, zagubienia, niedowartościowania, ubóstwa. Ale to ja. W porównaniu do Jezusa najwyraźniej czegoś mi brakuje. Co On takiego miał w sobie, w głowie, w sercu, że odpierał pokusy tak bezpardonowo? Uważny czytelnik widzi, że jedno zdanie Jezusa zamykało kwestię i szatan odpuszczał za każdym razem.
Fragment, który cytuję, jest genialny, można go czytać i interpretować po wielokroć w różny sposób, ja tutaj skupiam się na zazdrości i miłości. Jezus, skoro Duch go wypełnił przy chrzcie w Jordanie, skoro był przez tyle dni oddzielony od świata i skupiony na rozmowach z Bogiem, musiał być przeświadczony o tym, kim jest i po co przyszedł. Jako Syn Boży miał wszystko, choć w tych dniach przy sobie nie miał prawie nic. Jego misją było przywrócenie bożego królowania i uratowanie świata, choć mógł wyglądać na włóczęgę.
A zatem jego myśli musiały hulać w jakimś innym wymiarze. Jego emocje musiały być oderwane od tej kupy kamieni, skrajnych temperatur, samotności i głodu. Mam tylko jeden pomysł, co może doprowadzić człowieka do takiego stanu. Świadomość, że jestem kochany i kocham. Szalone, tak. I ja osobiście właśnie tego pragnę. Nie porównywać, nie myśleć, co mają inni ludzie, a czego nie mam ja. Ale kochać i dawać, bez poczucia straty lub ryzyka zdrady, że się odwdzięczą jednym: pokażą mi plecy. Miłość nie zazdrości.