Pamiętam wypowiedź bliskiego mi pastora, która wywołała we mnie wewnętrzny sprzeciw i poczucie zażenowania. Mówiąc o bratnich kościołach ewangelicznych w Polsce, nazwał ich drobnicą. Uznałem to za przejaw jakiejś nieuzasadnionej wyznaniowej manii wielkości. Bo przecież my wszyscy jesteśmy w tym kraju wyznaniową drobnicą.
Słyszałem też o jednym z pastorów z ewangelicznego środowiska, który na spotkaniu ekumenicznym próbował zaimponować jednemu z księży kościoła rzymskokatolickiego mówiąc, że w swoim zborze ma 500 członków. Na to ksiądz ze spokojem, i pewnie z politowaniem, odpowiedział, że w jego jednej, niedużej parafii, jest 5 tysięcy ludzi.
Nie lubię też, gdy mówi się o naszym zborze, że jest największy w naszej wspólnocie. Zdaję sobie sprawę, że proporcjonalnie stosunek wielkości naszego zboru do ilości mieszkańców w naszym mieście jest dużo niższy od wielu zborów w mniejszych miejscowościach i o mniejszych środkach finansowych i osobowych.
Piszę o tym, bo zaskoczyła mnie wypowiedź jednego z liderów ewangelicznego środowiska, który określił prowadzoną kiedyś przez siebie wspólnotę jako największą i najbardziej wpływową. Nie chcę wyrażać wątpliwości, co do rozmiarów i wpływów tej wspólnoty, choć mógłbym. Bardziej mi chodzi o niestosowność pewnej megalomanii, którą widzę w tego typu sposobie mówienia. Tak jakby kałuża, wobec sobie podobnych, chwaliła siebie samą tak jakby była oceanem.
Trochę więcej skromności. Trochę więcej umiaru i wstrzemięźliwości w ocenianiu samych siebie. Pokora przynosi błogosławieństwo. Pycha grozi upadkiem.
Nie chwalmy siebie. Strzeżmy się megalomanii. To nie przynosi nam chluby. Jaki jest koń, każdy sam widzi.